Trzech facetów zebrało się, by zrobić najbardziej kobiecy (w negatywnym znaczeniu) film, jaki widziałem.
Najpierw, przez pierwsze 3 godziny z hakiem, z ekranu hektolitrami leje się lukier. Jest słodziutko, w chmurki płyną poetyckie frazesy, jak to się kochamy i jak to się nie kochamy. Dodatkowo te niesamowicie irytujące wyznawanie przez bohaterów swoich myśli na głos, przed samym sobą. Jak w komiksowych dymkach, jak w "Kaczorze Donaldzie". Stężenie kiczu i cholernie przesłodzonego kisielku jest w tym filmie ogromne, wylewa się obficie tak monitorem, jak i głośnikami.
Ostatnie pół godziny mocno mnie zdziwiło. Zacząłem nawet myśleć, że to może nie klasyczne romansidło, a coś więcej. Ostatnia scena ze Scarlett na schodach rozwiała jednak moje wątpliwości. "Przecież jutro też jest dzień" i wszystko jasne, co tam wydarzenia ostatnich dni (nie sprecyzuję, nie zaspojleruję).
I to tu jest też tak bardzo denerwujące - bohaterowie są strasznie naiwni, przerysowani, a aktorzy nie potrafią zrobić czegokolwiek ze swymi rolami (Viven Leight stworzyła jedną z najbardziej irytujących kreacji w postaci kina). Jedynie Clark Gable się broni, wypada naprawdę dobrze.
Od strony technicznej jest bardzo nierówno - raz scenografia bije po oczach sztucznością, kiedy indziej widzimy ładne obrazki (zapadający się, płonący dom, w tle jadącego wozu).
Ostatnia rzecz: na podstawie "Przeminęło z wiatrem" można by było napisać pracę magisterską o rasizmie w Hollywood i USA w ogóle.
To, że czarni są gorsi, podkreślane jest przez cały film. Szczególnie na początku, kiedy to mamy taki mniej więcej schemat: pięć minut oglądamy bawiącą się białą arystokrację, minutę patrzymy, jak czarni pracują w polu, sprzątają w domu (co do fabuły ma się tyle, co Hitler do Matki Teresy). Beznadziejny schemat został wykorzystany również w budowie czarnych postaci. Dzielą się na trzy grupy: piskliwe, nierozgarnięte "nastolatki" (nie mam pomysłu na inne określenie), ciągle krzyczące na wszystko i wszystkich, grube kobiety i, delikatnie mówiąc, mongołowatych robotników. Żenada.
Jedna, wielka dłużyzna, w dodatku pełna błędów. Trafia do koszyka najbardziej przereklamowanych filmów w historii kina, lądując gdzieś w pobliżu "Avatara".
3/10
I tak nie mam zamiaru rozmawiać z inteligentami, którzy mają w ulubionych "American Pie" i oceniają "Blind Side" na 9. Może nie mój poziom intelektualny, bardzo mi przykro.
Spójrz sam/a co dodałeś/łaś do ulubionych .
Ocena batmana mnie rozśmieszyła najbardziej fruwający nietoperz z wielkimi klejnotami wow film klasyk ...
fakt film przeslodzony i kobiecy ale na pewno nie zgodze sie, ze Viven
Leight zagrala zle...
Zobaczcie rok produkcji,...
Jak były może z 3 filmy to co się dziwić,
po prostu nie mieli punktu odniesienia.
"Ostatnia rzecz: na podstawie "Przeminęło z wiatrem" można by było napisać pracę magisterską o rasizmie w Hollywood i USA w ogóle."
Nie wiem, skąd Ci takie głupoty do głowy przychodzą.
Otóż film jest nakręcony na podstawie książki Margatet Mitchell, która to książka traktuje o wojnie secesyjnej. Opisana jest jednak z bardzo nietypowej strony, bo my, Europejczycy, zwykliśmy sympatyzować z Północą, Lincolnem, abolicjonizmem etc. Zapominamy, co się stało po wojnie. Otóż traktowano Południe jak podbity kraj, lupiono konfederatów bez miłosierdzia. To pierwsza w dziejach świata wojna, o ktorej można powiedzieć "totalna". Jest w książce taka scena, w której jankesi znów plądrują Tarę. Chcą zabrać szablę zmarłego (oczywiście żołnieża Konfederacji) Scarlett, Karola. Ta jednak mówi im, że szabla należała do ojca Karola, że dostał ją walcząc w wojnie z Meksykiem. Oficer Północy nie pozwolił jej zabrać, bo on też walczyl w tej wojnie. I to chyba lepeij niż wszystko pokazuje tragedię podzielonego narodu.
Film nie jest rasistowski, tylko oddaje realia tamtych czasów. Nikt przeciez nie troszczył się o jakiekolwiek "wychowanie" murzynów, nic dziwnego, że oni nienawidzili swoich panów. A kiedy się od nich uwolnili, stali się względem nich równie okrutni (historia zna i takie przypadki. Rosjanie często mianowali załogą obozów dla niemieckich jeńców po II wojnie ludzi, w tym Polaków, którzy przeżyli hitlerowskie obozy. Ponoć byli dla nich równie okrutni, co oni wobec nich). A to rodzilo opor i wściekłość. Kolo się zamykało. Tak powstał Ku-Klux-Klan.
Ok, wszystko prawda. Twórcy filmu posługiwali się, że tak powiem, rasizmem. Robili to jednak nieświadomie - takie były czasy, taka hierarchia społeczna. Co nie znaczy, że było to dobre. Nie próbuję również rozstrzygać, kto miał rację a kto nie w wojnie secesyjnej.
Jest jeszcze bardzo pozytywna postać Mammy i Dużego Sama.
W wojnie domowej zwykle nikt racji nie ma, ważne jednak, żeby pamiętać, że każda ze stron miała swoje powody.
Po pierwsze, przeczytaj książkę. Film jest jej dosyć wierny w tych akurat kwestiach, które wymieniłeś. Więc jeśli już, to zawiniła sama Margaret Mitchell. Co do wypowiadania myśli na głos, rzeczywiście jest to dość irytujące, ale i charakterystyczne dla wielu starych filmów. Albo się to lubi, albo nie. Vivian Leigh również strasznie mnie irytowała, była po prostu niestrawna i nikt mi nie wmówi, że tak właśnie zachowywały się wszystkie XIX-wieczne kokietki. Ale to chyba po prostu ta maniera aktorska, wg której płakało się przesadnie, przesadnie odchylało głowę przy pocałunku, przesadnie chichotało i przesadnie wywracało oczami. Cóż. Postaci-w porównaniu z książką-rzeczywiście mocno spłycone, chyba tylko Olivia de Havilland całkiem mi odpowiadała. Była damą w każdym calu, jak o niej mówił Rhett. No i wreszcie ta kwestia rasizmu. Fakt. Czarni są ukazani w dosyć... ehm, typowy sposób. Ale czego ty byś chciał? Przecież to byli niewykształceni ludzie, wychowywani w przekonaniu, że są kimś gorszym od "białych państwa". Tego nie sposób wykorzenić tak na raz dwa trzy, wraz z wybuchem wojny. Wielu z nich psychicznie pozostało niewolnikami na całe życie. A Mammy akurat jest świetną postacią, obdarzoną dużo większą wrażliwością, mądrością i rozsądkiem niż Scarlett. Może tutaj również zawinił sposób gry. Sama nie wiem. Ze scenografią też różnie bywa. Ale ocenić ten film na 3/10 to już gruba przesada. Oczywiście ma wiele niedociągnięć, ale z drugiej strony po prostu chwyta za serce-czasem właśnie tą sztucznością i przesadą, jakże różnymi od tego, co się widzi obecnie w kinie-a więc filmów dopracowanych w każdym calu, tak wycackanych, że aż męczących...